URLOP REDAKCJI W DNIACH 26.07-31.08.2025
wszystkie zamówienia złożone w tym okresie będą realizowane po urlopie
fragment obrazu: Anselm Kiefer
Filozof Brian Massumi zastanawiając się nad sposobem w jaki odbieramy bodźce ze świata zewnętrznego opisuje zjawisko „tajemnicy brakującej połowy sekundy”, twierdząc, że istnieje wymykający się precyzyjnej definicji półsekundowy interwał reakcji. Rozwijając jego myśl, Agnieszka Dauksza, analizując procesy stojące za interpretacją dzieł sztuki, głównie literatury, pisze o interpretacji relacyjnej, w której to symultanicznie mają miejsce zjawiska neurobiologiczne, rozumiane jako synestezyjne i sensoryczne rejestrowanie, „wyczuwanie” danego obiektu, „nieustanne wyczuwanie myśli i myślenie czucia”¹. Nie pojawia się wtedy znaczenie jako efekt namysłu intelektualnego, świadomej pracy aparatu psychicznego poszukującego znanych nam już wcześniej kategorii, a raczej rodzaj nierozkładalnej na ten moment masy doznań. Wydaje się, że jej natura może mieć charakter nadmiaru, obcości- w tym szczególnym połączeniu jakie zaproponował Freud pisząc o niesamowitym. Dopiero zetknięcie z tym, co nas porusza, co z jednej strony wydaje się obce, z innej znajome, lecz wymyka się jeszcze znaczeniom pojęciowym, przesuwa nas w stronę tajemnicy i pobudza ruch „ku”. Dauksza pisze: Znaczenie odczuwane – określane też jako „protoznaczenie” lub „znaczenie-w-procesie” – to przedreleksyjny, zjawiający się niemal natychmiast w reakcji na dane przeżycie, intuicyjny i przedwerbalny „zalążek myśli” (…) Zwykle dochodzi do pojawienia się na powierzchni świadomości niejasnego, niekiedy rozmytego, a kiedy indziej nader intensywnego wrażenia, najczęściej transmodalnego, będącego pewnym amalgamatem, w którym odczucia poszczególnych zmysłów nie są jeszcze zniuansowane. Ten stan poprzedza proces różnicowania i myślenie konceptualne. I choć Dauksza jako teoretyczka literatury zajmuje się sposobami interpretacji dzieł, wydaje się opisywać, przy użyciu innego języka to, co my nazwalibyśmy przedwerbalnym, nieuświadomionym procesem percepcji. Nie wydaje się jednak, żeby mechanizm ten miał charakter jednokierunkowy. Nie tylko odbieramy rzeczywistość, czy też jej doświadczamy- co podpowiadałoby obraz podmiotu przetrawiającego otaczające go bodźce,- raczej nieustannie tworzymy nasze afektywne odpowiedzi na to, co nas spotyka, a tym samym dotyka. Wydaje się, że to miał na myśli Winnicott gdy zwracał uwagę na kluczowe połączenie tego co subiektywne i obiektywne. Obszar przestrzeni potencjalnej, nieodłącznie związanej z iluzją, którego głównym zadaniem jest umożliwienie wypełnienia luki między rzeczywistością, a fantazją – stanowi rdzeń doświadczeń niemowlęcia. Jest też źródłem twórczości. Podstawową rolą sztuki jest bowiem tworzenie obiektów, a nie ich odtwarzanie. Lubię sposób w jaki przedstawił to filozof Martin Buber, gdy w 1925 roku wygłaszał w Heidelbergu swój referat dotyczący natury kreatywności. Zwrócił w nim uwagę na sposób w jaki dziecko uczy się mówić. Gdy próbuje ono wypowiadać słowa, nie sięga tylko po naśladownictwo, słowa mają mieć raczej charakter zupełnie nowych rzeczy, bliższe są doznaniom. Trzeba ich spróbować. W języku polskim mówi się często, że dziecko odkryło nowe słowo, podobnie jak odkrywa na przykład smak pomidora lub późnosierpniowej gruszki. Słowo zatem nie jest powtarzane, raczej odkrywane, smakowane, czy jeszcze precyzyjniej,- tworzone, bo nasycone oryginalnością własnych doznań. Buber opisuje ten proces w następujący sposób: Jeden po drugim wyłania się obraz dźwiękowy z wibrującego gardła, z drżących ust, w otaczające powietrze, przy czym całe małe, witalne ciało wibruje i drży, trzęsąc się w paroksyzmie wybuchającej jaźni . Widzimy zatem jak bycie w stanie „pomiędzy” przekłada się na moment, w którym słowo choć znane i pochodzące od czegoś co nie jest mną, staje się jednocześnie moim własnym idiomatycznym tworem. Parafrazując słowa Winnicotta można by powiedzieć: nie ma najmniejszego sensu pytanie, kto wymyślił to słowo. Jest ono bowiem własnością milionów ludzi przede mną, jednocześnie będąc tylko moje. Komentując ten proces Buber zastrzega jednak, że niemowlę bez obecności matki pozostałoby odizolowane w swojej twórczości, a tym samym akty jego tworzenia zostałyby ogołocone ze znaczeń. W zupełnie innym tekście dodaje jeszcze : sensu nie zastajemy w rzeczach, ani nie wkładamy go w rzeczy, lecz może on się zdarzyć między nami a rzeczami. Podobnie sensu nie odkrywamy w innym człowieku, jak umieszczonej tam wcześniej zagadki, raczej wydarza się on pomiędzy dwoma podmiotami. Jesteśmy przyzwyczajeni, że proces psychoanalityczny polega między innymi na wspólnym szukaniu znaczeń, co jak wiemy wymaga zabezpieczonej przestrzeni i czasu. Mnie jednak interesuje sam początek. Moment, w którym pacjent i ja widzimy się po raz pierwszy. To jak wchodzenie do pustej muzealnej sali, z gigantycznym płótnem Kiefora wiszącym na białej ścianie. Coś złotego, niebieskiego kłębi się i wije. Szorstkie, muliste połamane trzciny tworzą miękkie kształty. Wiruje coś ze mnie, tak jak wiruje w powietrzu. Wiruje muzeum, całe miasto i moje ciało pokłute ścierniskiem. Mija połowa sekundy i niebieski zmienia się w lazur, a złoto w trzonek od szczotki wystający spomiędzy splotów. Nic nie rozumiem, obraz trzyma mnie w objęciach. Christopher Bollas pisze, że doświadczenie estetyczne pojawia się jako moment , a cytując amerykańskiego krytyka literackiego przytacza: To, co charakteryzowałoby doświadczenie jako estetyczne, a nie poznawcze lub moralne, to jego samowystarczalność, jego zdolność do uwięzienia nas w sobie, powstrzymania nas od wyjścia poza nie w celu dalszej wiedzy lub praktycznych wysiłków. Gdy otworzyłam drzwi gabinetu, na progu stał mężczyzna. Był i działał na mnie. Czułam ucisk w jelitach, coś ciepłego rozlewało mi się na skórze i pod nią, mrowiło przyjemne, erotyczne, szumiało w uszach, zalewająco i obezwładniająco. Mężczyzna był postawny, przez chwilę poczułam jakby połknął całe światło z otoczenia. Został półmrok klatki schodowej, a kontury jego postaci rozmyły się. Był jednak obecny, intensywnością na którą zareagowałam wahaniem. Moja ręka, poza mną, lekko przymknęła drzwi zamiast je otworzyć szerzej. Ciało w pierwszym impulsie miało ochotę cofnąć się pół kroku. Nie była to żadna panika, raczej mocno wyczuwalny odruch repulsyjny. Mężczyzna stał tam i czekał. W końcu po kilku sekundach, może kilku drgnieniach powiek, wpuściłam go do środka. Trwała konsultacja, podczas której ja byłam sobą, nie tylko w znaczeniu zbudowanej tożsamości zawodowej, wyrażającej się również w sposobie w jaki prowadzę pierwszą sesję. Byłam tam też w swoim idiomie, oddychałam po swojemu, milczałam, sięgałam po te słowa, odrzucając inne, kilka razy westchnęłam, głośno przełykałam ślinę. Byłam sobą, a nie kimś innym. Dziwaczne zdanie, które miałam wtedy w głowie. Oczywiście słyszałam co do mnie mówił, podążałam za sensem opowieści, jednak sedno czucia było przesunięte, gdzie indziej. Najprawdopodobniej pomiędzy dwoma fotelami, w ruchu ciał. Dopiero po kilku godzinach, gdy weszłam do gabinetu na popołudniowe sesje, przyszło rozpoznanie. Poczułam echo wrażeń z minionej konsultacji, dużo słabsze, a jednak wyczuwalne. Chodziło o zapach. Czułam go nadal w zamkniętej przestrzeni gabinetu, czułam go wcześniej, przy pierwszym spotkaniu. Zareagowałam głównie na ten aspekt obecności mężczyzny, który później został moim pacjentem. Moje wrażenie było silne i nietypowe dla mnie samej, jako, że zmysł węchu nie jest w moim przypadku kanałem komunikacji, na który jestem przesadnie wrażliwa. Zaskoczyło mnie to rozpoznanie, gdy usiadłam na fotelu i wąchałam nieobecność, która była przecież jednocześnie jego obecnością. Ciała nie ma/ ciało jest. Dopiero wtedy rozpoczął się we mnie proces opracowywania znaczenia tego, co stało się moim udziałem w przeżytym doświadczeniu. Przypomniała mi się teoria, którą zajmowałam się krótko podczas studiów autorstwa Adorno, a która dotyczyła zaproponowanego przez niego wstrząsu estetycznego. W swojej istocie koncept ten dotyczy sposobu odbierania sztuki zwłaszcza w jej modernistycznej wersji i pierwotnie w swoim opisie opierał się głównie na analizie muzyki tonalnej. Adorno zwraca jednak uwagę, na to, że wstrząs estetyczny charakteryzuje się przede wszystkim zdolnością do wytrącenia odbiorcy ze stałego dla niego sposobu doświadczania świata. Ma potencjał chwilowej anihilacji ja, gdy prawda dzieła uniemożliwia jakikolwiek dystans, a tym samym dokonuje wtargnięcia w przestrzeń naszego doświadczania. Może mieć zatem charakter działania regresywnego, gdy funkcje ego słabną na tyle by nie być w stanie zatrzymać pojawiający się zalew doznań. Odpowiadamy na to doświadczenie, i co ważne nie jest to naprzemienny dialog, a raczej symultanicznie dziejące się procesy, których efektem jest jakieś wspólne teraz, nasycone wrażeniami. Dlatego też ten konkretny moment unieruchamia nas i czasami powoduje, że intuicyjnie chcemy się wycofać, uchylić przed tą dezorganizacją. Czy nie tak działa sztuka? Czy nie tak działają na nas pacjenci? Oczywiście moglibyśmy myśleć o tym, jako o nieświadomym przekazie, niezależnie czy nazwalibyśmy ten proces popędem do komunikowania się czy może mechanizmem projekcyjnej identyfikacji. Mnie jednak zastanawia estetyczny wymiar doświadczenia, o którym piszę, a które tak często staje się pierwszym, nieświadomym, tworzonym wspólnie z pacjentem stanem, który nieustająco kojarzy mi się z dziełem sztuki. Jeśliby konsekwentnie podążać za tym skojarzeniem można by postawić hipotezę, że psychoanaliza rozpoczyna się od wielkiego twórczego aktu. Od estetycznego momentu, czasami o charakterze wstrząsu sejsmicznego, czasami ledwie lokalnego drżenia. Dzieło sztuki, czy też doświadczenie estetyczne związane jest z pięknem lecz również z grozą. Takie połączenie prowadzi nas do freudowskiego terminu Unheimlich. Po polsku „niesamowite”, po angielsku „uncanny”. Niemiecki oryginał ma w sobie część związaną z „Heim” co oznacza dom. Pięknie pisze o tym Ewa Kobyińska-Dehe: to słowo dobrze zakorzenione w języku niemieckim, oznacza dom ale jednak nie mieszkanie. Używa się go w takich określeniach jak „dom sierot” czy „dom starców”. To, co obce, zagraża naszej udomowionej tożsamości. Dlatego musi zostać wyparte, co oddaje przedrostek „Un”. Heimlich staje się unheimlich. Ale na tym nie koniec: heimlich znaczy również robić coś w tajemnicy, po kryjomu. Zatem un-heimlich to tyle, co zedrzeć nagle zasłonę, odsłonić to, co powinno pozostać ukryte. Zasłona chroni, umożliwia projekcję, trzyma obiekt na bezpieczną odległość. Nie sama tajemnica, ale jej nagłe i niespodziewane wyjście na jaw może być traumatyzujące. Co zatem zostało nagle odsłonięte na progu mojego gabinetu? Co napawało przyjemnością i pięknem, a co odsłaniało grozę, z którą później przyszło nam się mierzyć w trakcie kilku lat terapii?
Jaką wartość kliniczną ma ten sposób patrzenia? Zgadzam się z Bollasem, który zwraca uwagę na to, że pierwsza ludzka estetyka związana jest z idiomem matczynej opieki, z formą jakiej dostarcza dziecku, która to forma nie tylko trzyma ramę dla zawartości doświadczeń lecz ma również funkcję przekształcającą. Tak powstający rys estetyczny będzie uwrażliwiać na wszystkie przyszłe doświadczenia estetyczne i wpływać na subiektywne bycie w kontakcie z obiektem. Zatem to co pojawia się na początku, amalgamat doznań, wspólny twórczy akt, zapowiada to co przyjdzie później. Estetyka poprzedza hermeneutykę. Dobrze jeśli w ślad za doznaniami pojawia się możliwość przekształcania. Dokładnie w formie ciągłej, nie pojedynczego aktu. Moje wrażenie z pierwszej konsultacji wracało do mnie w trakcie późniejszego procesu. Czasami przewrotnie myślałam, że wszystko co później było jedynie przypisami do tego pierwszego konglomeratu wrażeń. Wspólnie zanurzaliśmy się w sny, halucynacje, wspomnienia, pełno było w nich zapachu, smrodu kału i podniet, cofania się, wyjmowania i wkładania, rozpadu i przyjęcia, drżenia i oczekiwania. Wstrętu i połykania przez zamknięte usta, przez zaciśnięte zęby. Nie wiem co właściwie, poza drzwiami otworzyłam wtedy pacjentowi. Coś jednak pozostało otwarte, nawet jeśli momentami były to tylko minimetry.
Miałam ochotę opisać dalsze losy psychoanalizy tego pacjenta. Mam jednak z tym kłopot. To już nie początek, raczej rozwiniecie, krążenie po labiryntach. Nie było tam dużo światła, raczej zapowiedziany wcześniej konsekwentny półmrok. Taki sam kłopot mam z twórczością Van Gogha. Stałam niedawno przed jego płótnami w Amsterdamie. Mogłabym powiedzieć dużo, na temat okresów twórczości, techniki, biografii obecnej w autoportretach. Tak to już jest gdy ma się matkę zapaloną fankę sztuki. Ale. Nic nie czułam. Konstans, ładne barwy, krajobrazy, ach, och, impresjonizm. Aż kiwałam głową, tak, tak twórczość. Musiałam odejść, pójść gdzie indziej, a tam wpadłam na Kiefora. I świat zadrżał przez chwilę i już mogłam czuć. Oczywiście i o jego twórczości napisano wiele, na razie trzymam się jednak z daleka od tych analiz. To co trzymam to obrazy pod powiekami i czucie. Dlatego tutaj postawię kropkę, która kończy zdanie będąc jego początkiem jednocześnie.
Zanim porwie mnie nurt opowieści, najpierw jest dźwięk, a później obraz. Samo użycie słowa „zanim” sytuuje mnie i pacjenta na osi czasu, która zakłada istnienie jakiegoś punktu, skrzyżowania, węzła- w którym rozpoczyna się nasza historia. Pacjent dzwoni lub pisze. Pojawia się. Jeszcze nie cieleśnie obecny, w konkretnej gabinetowej przestrzeni. Na razie istnieje w dźwięku, w słowach wypowiadanych przez telefon. I w moim na niego czekaniu. Słyszę sposób w jaki oddycha, czuję tempo i rytm zdań, czasami wahanie, innym razem przynaglenie. Wezwanie. Zaproszenie. „Dobrze, będę!”- mówi dzwoniąca i tym razem brzmi to jak groźba. Dreszcz przechodzi mi po plecach. Czym jest ta komplementarna reakcja mojego ciała? Czuję jak coś skręca mi się w trzewiach, zaciska się w krtani. Innym razem serce przyspiesza, ogarnia mnie radość, nawet ekscytacja. Zadzwonił! Miękki, głęboki głos. Czuję się głaskana. Głaskał głosem gładką głowę.
Zapisz się na newsletter i jako pierwszy dowiedz się o nowych numerach naszego kwartalnika!